A mogła tego nie kończyć... Słońce w mroku S. Meyer

Niecały rok temu opublikowałam wpis, w którym - zachwycona narracją Edwarda, cieszyłam się, że Midnight sun nie zostało ukończone i ujrzało światło dzienne w takiej, a nie innej formie (Dlaczego to dobrze, że S. Meyer nie skończyła Midnight Sun?). Niestety, stało się inaczej i po kilku latach skończyła. Szkoda, naprawdę szkoda. 

To, co było słabo widoczne w opublikowanej na stronie Autorki wersji i tłumaczonej niewydawniczo, w pełnej wersji książkowej urosło do monstrum. Rozbudowany świat przeżyć Edwarda, świetny na trzystu stronach, na tysiącu jest irytujący. Niepełność bohatera, który miał być gentlemenem i absolutnie idealnym mężczyzną o wielu zainteresowaniach, tu zostaje obnażona i sprawia, że ta olbrzymich rozmiarów książka jest od pewnego momentu po prostu nudna. Edward nie zajmuje się niczym, absolutnie niczym. Nie ma zainteresowań, nie czyta, nie rozmawia z ludźmi, jest wyalienowany nawet wobec swojej rodziny. Czytelniczka Zmierzchu widzi go jako człowieka o rozbudowanym świecie, którego Bella miała być przeciwieństwem. Ale nie jest. Oboje jawią się jako młodzi (czy taki miał być Edward?) impulsywni, ale nudni ludzie. No nie, pani Meyer, nieładnie.

Wszystkie liczyłyśmy na poszerzenie relacji z innymi wampirami, na wprowadzenie większej liczby pobocznych postaci. To pierwsze jest, ale w nikłej formie. Poza tym Autorka pogubiła się w ograniczeniach wizji Alice, które przez całą sagę były podkreślane - nie ma decyzji, nie ma wizji. Tu nagle Alice jest wróżbitką, która procentowo widzi, co się może udać, a co nie. 

Czynnikiem spajającym narrację są wynurzenia Edwarda, po którym czytelniczka spodziewała się większej dojrzałości. Tej dojrzałości nie ma. Wyłącznie Carlisle jest dorosły w rodzinie wampirów, ale nie jestem już jego fanką jak po przeczytaniu podstawowych czterech części sagi. On też jest niepełny, bo przecież nie powinien ot tak, przechodzić do porządku z tym uważaniem siebie za władcę życia innych ludzi. 

Mam problem z tą książką. Uwielbiałam narrację Edwarda z tych niecałych trzystu stron czytanych rok temu w niewydawniczym tłumaczeniu. W wersji dopracowanej rozmyła się, błyskotliwe wnioski rozbudowały i straciły na wyrazistości, a sam Edward stał się budzącym niesmak człowiekiem ogarniętym obsesją. 

Co otrzymuje czytelnik? Marginalne migawki z życia Edwarda przed poznaniem Belli, setki stron jego obrzydzenia do samego siebie, przebudowane dialogi ze Zmierzchu, które uległy rozmnożeniu, nadmiernie i rozwlekle opisaną grę w baseball, węszenie za Jamesem wzdłuż jezior polodowcowych w Kanadzie oraz szaleńczą drogę (chyba kilkanaście stron pościgu, dramat) pokonaną samochodem w Phoenix. W Zmierzchu Bella była nudna, a Edward fascynujący, w Słońcu w mroku Edward jest nudny, a Bella nienormalna. Chyba nietrudno stwierdzić, co lepsze.

Czego oczekiwał czytelnik? Lepszego poznania Cullenów, spotkania ich, zanim poznali Bellę czy przedłużenia opowiadania o wakacje poprzedzające drugą część sagi. Autorka przepisała historię i tyle.

Nietrudno też było przewidzieć, że doświadczonej pisarce uda się naprawić podstawowy błąd narracyjny z pierwszej części, w której zauważyć można było narracyjne bańki i skaczącą akcję. Tutaj dzięki (a może przez) wynurzeniom Edwarda, przesłaniającym jakąkolwiek akcję, ta jest płynna i nie skacze.

Stephenie Meyer, Słońce w mroku, tłum. Donata Olejnik, Wydawnictwo Dolnośląskie

Komentarze