Dziwne, że dopiero teraz „Dziwne losy Jane Eyre”

W polskim systemie edukacji klasyka literatury kojarzy się z lekturami, do których niemożliwe żywić cieplejsze uczucia. Nie dlatego, że są nudne, ale dlatego, że to wstyd. Emocjonować się lekturą? Lalką? Potopem? Czy o zgrozo! Panem Tadeuszem! Rzecz to straszna. Kto się kiedyś przyznał przed kolegami, że z fascynacją śledził, czy Ligii i Winicjuszowi uda się przezwyciężyć przeciwności, ten wie, o co chodzi. 
Nie wiem przy tym, czy Dziwne losy Jane Eyre są w krajach anglosaskich szkolną lekturą (przypisanie do kanonu szkolnego, jak dobrze wiemy, jest świetną metodą, by młodzież nie chciała książki czytać), ale mają to coś, czego brakowało książkom zlecanym do czytania za moich czasów szkolnych. I są książką kobiecą, a tych zdecydowanie wśród polskich lektur brakuje, bo też reprezentacja literatury kobiecej jest dość słaba. Jednak do rzeczy. 
Po książkę, która na liście "trzeba przeczytać" była od lat, sięgnęłam dlatego, że w najbliższym czasie mam recenzować fanfik na jej motywach. I co? Jestem zachwycona. W literaturze polskiej XIX wiek zdominowany został tematyką patriotyczną, o Emancypantkach Prusa mało kto pamięta, dobrze, że chociaż Lalka utrzymała się w kanonie. Problemy społeczne, zwyczajność zawodu XIX-wiecznego nauczyciela i wątek miłosny mogą, jak się okazuje, zostać napisane dobrze. Na polskim gruncie temat spaliła Mniszkówna i na artefakt ten spuśćmy lepiej zasłonę milczenia. 
Zatem Jane, której brakuje słodyczy, dziewczyna wrażliwa, ale z krwi i kości, twarda i nieco buńczuczna. Żaden ideał bohaterki romansowej, o jakim się myśli w pierwszej kolejności. No i amant, pan Rochester, który amantem też nie jest. Do tego iskrzące rozmowy, tajemnica na strychu i trochę żartu (świetna przebieranka Rochestera, której się absolutnie nie spodziewałam na kartach powieści wiktoriańskiej), a przy tym brak irytujących westchnień. I - wreszcie najważniejsze - piękny romans. Miłość rodząca się na podobieństwie sarkazmu, rozmowie, radości ze wspólnie spędzonego czasu i tęsknocie za powrotem do domu. Trochę jak parafraza biblijnej Pieśni nad pieśniami, kiedy mężczyzna mówi do kobiety "przyjaciółko moja", tak Edward mówi do Jane - bądź moją przyjaciółką i czuwaj ze mną w przeddzień mojego ślubu.
Absolutnie idealni - Ruth Wilson i Toby Stephens w wersji z 2006 roku
Nie znałam fabuły tej książki, co wielu może się wydać niebywałe. Dziwiło mnie, co jeszcze może się wydarzyć, skoro w połowie objętości książki bohaterowie szykują się do ślubu. 
Jane była twarda, jednak była kochającą, oszukaną kobietą. Udało jej się zorganizować życie, choć doświadczyła strachu, głodu i bezdomności. Czytelnik najpierw doznaje szoku, później pociąga nosem i chlipie nad jej losem. 
Książka, w której tak dużo jest przyjaźni między bohaterami i powściąganej namiętności, przy całym jakże pociągającym sarkazmie Rochestera ma jeden, piękny i klasycznie romantyczny motyw. To znaczy ma ich więcej, ale ten jeden byłby rażący, gdyby wystąpił w innej książce. Jakby na potwierdzenie niezwykłego podobieństwa dusz, które obserwować mógł czytelnik w pierwszej połowie powieści, Jane rzuca wszystko i jedzie szukać Edwarda, którego wciąż kocha, mimo upływu czasu. Rzuca dlatego, że w mroku usłyszała jego głos, głos wołający jej imię. Słodkie, ckliwe, ale niesamowicie pasujące do tej książki, w której ckliwości przecież brakuje. Kiedy uciekała z Thornfield Hall, Jane jest otępiała, rozbita, ale przekonana o słuszności swojej ucieczki.
Chcę zwrócić uwagę na kilka rzeczy, zwłaszcza na to, w jaki sposób budowane jest w książce uczucie pomiędzy dwojgiem tak różnych statusem (i wiekiem) ludzi, że czytelnik jest przekonany o silnej więzi. To nie tylko wspaniała scena, kiedy Jane prosi Rochestera o wolne, bo chce jechać do umierającej ciotki i następują wtedy przepychanki z pieniędzmi (nie dam ci całej wypłaty, żebyś wróciła po resztę), nie tylko żądania Rochestera, żeby Jane patrzyła na niego, spędzającego czas w towarzystwie Blanki Ingram, ale przede wszystkim ich długie rozmowy i porozumienie, które nawiązują. To raczej powolne niż intensywne zakochiwanie się, któremu Jane nie chce wierzyć. Przekonuje ją, zamiast wyznań, jego niegrzeczny ton.
Zwrócić należy uwagę na to, jak książka była przemyślana, jej autorka nie była zaskoczona tym, co robią jej bohaterowie (a czasem podczas czytania mamy właśnie takie wrażenie). Ten porządek fabularny zauważyć można na przykład wtedy, kiedy Rochester wzdycha z ulgą, gdy Jane podejrzewa o podpalenie Grację Poole czy tuż po zaręczynach, gdy rzuca, niby przypadkiem, "ludzie niech się do mnie nie wtrącają". Nie bez znaczenia w tej historii jest fakt, że Jane nie ma rodziny, powstrzymywać ją zatem mogło jedynie własne sumienie. Nietrudno też zauważyć klamrę utworzoną analogią dwóch scen rozmowy o ślubie Jane i Edwarda. W pierwszej z nich to Jane mówi, że między nimi stoi żona Rochestera (ma na myśli niedoszłą narzeczoną, pannę Ingram), a ten jej wyrzuca: nie mam żony! W drugiej zaś, po przyjeździe Jane do leśnej posiadłości, do której przeniósł się Edward po pożarze, to on mówi do niej "przecież masz męża", a ma na myśli St. Johna, a ona mu tłumaczy: "On nie jest moim mężem i nigdy nim nie będzie".
W książce nie brakuje scen ciepłych, np. gdy Jane przygotowuje pokój przed powrotem Edwarda do Thornfield Hall - sprawdza, czy jest napalone w kominku i czy fotel stoi wystarczająco blisko źródła ciepła;
humorystycznych, jedną z nich jest dialog głównych bohaterów pod koniec powieści:
"-Jestem ohydny, Jane?
-Bardzo, mój panie, zawsze byłeś brzydki";
wzruszających - gdy okazuje się, że Rochester ślęczał kilka godzin pod pokojem Jane, nie chcąc przegapić jej wyjścia, a następnie osłabłą niesie do biblioteki, w której tyle czasu spędzili na rozmowach i sadza ją na swoim fotelu, walcząc z namiętnością.
Czy wreszcie brzemiennych literacko (tzn takich, do których aż prosi się odwoływać i te odwołania występują) - ale o tym może opowiem, tworząc wpis o Greyu, tymczasem zaś uzupełniam wpis o Biegając boso Amy Harmon.
Na koniec dwa zdania o ekranizacjach. Po przeczytaniu książki miałam ochotę przedłużyć sobie wrażenie pozostawionego przez nią klimatu i obejrzałam najnowszą ekranizację powieści - tę z 2011 roku. Grający Rochestera Fassbender jeszcze jakoś daje radę, choć brakuje mu tego czegoś, być może przez dobór ekranowej partnerki, która jest dość nijaka jak na Jane. Wersja z 2006 roku, dwuodcinkowa, jest natomiast genialna, a odtwórcy głównych ról pokazują na ekranie tyle uczuć, że nie można mieć wątpliwości co do odtwarzanej przez nich historii. Zarówno ich zachowanie, jak i wygląd są dokładnie takie, jak można sobie wyobrazić, czytając książkę. Dla porównania obejrzałam też wersję z 1996 roku - ta jest zdecydowanie najsłabsza. Rochester nie fascynuje, jest złamanym mężczyzną sporo po 40., pozbawionym pociągającego sarkazmu i złośliwego uśmieszku. Zatem jeśli ktoś miałby życzenie poznać ekranizację, szczerze polecam serial - w wersjach filmowych konieczna była rezygnacja z długich rozmów bohaterów i obawiam się, że między innymi dlatego są słabsze.

PS. Jest jeszcze jeden serial, z 1986 roku, z Timothy Daltonem - niestety o ile mi wiadomo, dostępny wyłącznie w oryginale. Jedenaście półgodzinnych odcinków jest niezwykle wierną ekranizacją, praktycznie szkolną - można się spodziewać, co postacie powiedzą w której scenie, gdy dobrze zna się powieść. Brakuje tu wykorzystania filmowych metod budujących obraz - takich jak choćby - w wersji z 2006 roku - dramatycznego, powolnego zdejmowania sukni ślubnej czy wzruszających retrospekcji. Serial przyjemny, Dalton, jak na Rochestera przystało, zmienny, ale chyba zbyt przystojny, a Jane - zbyt wystraszona. Niezwykła dokładność odtworzenia akcji sprawia, że chwilami serial jest przydługi. Jednak daje to możliwość do pokazania wielu rozmów Rochestera i Jane, koniecznych, żeby przekonać odbiorcę do łączącego ich uczucia. Inna rzecz - według mnie R. Wilson i T.Stephens pokazali więcej chemii :-).

Charlotte Brontë, Dziwne losy Jane Eyre, ebook, oprac. 2013

Komentarze