Zwyczajność to za mało - "Stacja miłość" przedpremierowo

Taki tytuł, naprawdę?

To byłaby dobra książka, gdyby zamiast etykietki "romans" trafiła na półkę "łatwe, lekkie i przyjemne obyczajówki". A to znaczna różnica, prawda? Książka nie jest tym, na co wygląda. Jest przede wszystkim nie o miłości, a o tym, że mamy siłę zmieniać swoje życie. I że trzeba to zrobić szybko, bo coś nam umknie.
Dwoje bohaterów, których narracja prowadzona jest równolegle, poznaje się na ostatnich stronach książki. Za poznanie się uznaję rozmowę, a nie nieme wzdychanie głównej bohaterki do mężczyzny, o którym nic nie wie, a który po prostu fizycznie jej się podoba. Zatem bohaterowie, z których to o kobiecie wiadomo więcej - mieszka sama, pracuje, stara się oszczędzać, jest sympatyczna i irytująca. Tak, irytująca. Bo o ile nastolatka wzdychająca do chłopaka, z którym łączy ją tyle, że rano jeżdżą do szkoły tym samym pociągiem, jest dość normalna, o tyle dorosła kobieta jest w tym infantylna. Z Bogiem sprawa, gdyby chociaż tego zauroczenia nie rozpowiadała na prawo i lewo. Nie jest jednak tak lekko - ani czytelnikom, ani pracownikom firmy, w której zarabia. To ona jednak jest osobą, która w perspektywie okazuje się mieć odwagę i coś zmienia w swoim życiu. Nie on, który jest jak wcielone flaki z olejem i nie chce zauważać, że jego związek jest rozpadającą się fikcją.
Fatalny tytuł powieści, w opisie wydawniczym otoczka pięknego romansu i... nuda. Autorka miała pomysł na książkę, ale okazało się, że osnucie powieści wokół poznania partnerów w porannym pociągu to za mało. Motywem przewodnim jest "odważenie się". I to jest motyw poprowadzony dobrze. Dwoje równoległych bohaterów, wybór trzecioosobowej zsubiektywizowanej narracji to w warstwie konstrukcyjnej świetny pomysł. 
Gdyby ktoś szukał w tej książce romansu to ostrzegam - będzie zawiedziony. Fabuła koncentruje się na rozpadzie związku bohatera męskiego z jednej i braku satysfakcji z życia zawodowego kobiety z drugiej strony. Wydaje się, że wysunięcie do pierwszej części książki tego, co miało być największym zwrotem akcji, czyli liściku podsuniętego mężczyźnie z pociągu, było zabiegiem poleconym przez wydawnictwo, do którego zgłosiła się Zoë Folbigg. Nadaje romansowe ramy książce, ale ich nie wypełnia. Z jednej strony jest spoilerem, z drugiej - jedynym powodem, dla którego przetrwałam pierwsze straszliwie rozwlekłe i wydumane 200 stron. W końcu czekałam na ten moment, kiedy ona - Maya - podsunie ten liścik i zacznie się coś dziać. Od dwusetnej strony jest lepiej fabularnie, bo coś się dzieje - ale w pracy, a nie jak wszyscy chcieliby - w sferze uczuciowej. 
Książka jest także złamaniem romansowej klasyki, zrealizowanym w bardzo "młodzieżowy" sposób. Dlaczego młodzieżowy? Bo wygrywa ideał romantycznej, wypatrzonej miłości. Dlaczego przełamaniem klasyki? Bo klasyka mówi, że miłość pojawia się przypadkiem. Zatem główna bohaterka, zadurzona w postaci, którą wykreowała we własnym umyśle, powinna się niepostrzeżenie zakochać w kimś realnym, i, jak głosi opis książki - znaleźć miłość w niespodziewanej osobie. Może to powinien być kolega z dzieciństwa? Może ów Sam z pracy? Ona uparcie tkwi w jakiejś idealnej skorupie wierząc, że wypatrzony przez nią mężczyzna jest tym idealnym, którym on oczywiście się okazuje. No proszę, nie... 
Już bardziej wiarygodnie byłoby, gdyby mężczyzna z pociągu okazał się psychopatą albo przynajmniej nudziarzem, z którym nie warto tracić pięciu minut. 
Za książkę dziękuję 


Zoë Folbigg, Stacja miłość, tłum. Zofia Łomnicka, Warszawa 2020

Komentarze