Jak powstrzymać powódź zła - kryminał z Krakowem w tle


I to Krakowem bardzo zgrabnie przedstawionym - z maczanką, zapiekankami i kiełbaskami z niebieskiej nyski, co się Autorowi chwali. 
Nigdy nie ukrywałam, że nie jestem odbiorcą kryminałów - czytam je rzadko i raczej wybieram je dla urozmaicenia zawartości blogu, tak też było tym razem. Powieść Pawła Fleszara była dla mnie zaskakująco pozytywnym doświadczeniem. Dobrze uformowana intryga, przekonujący bohaterowie (zwłaszcza świetna Marika, brawurowa siedemnastolatka), udana, klasyczna narracja, zsubiektywizowana na Krisa, będącego głównym napędem fabularnym. Choć nieco irytowało mnie to zanglicyzowane przesunięcie imienia, zbyt przykuwające wzrok odbiorcy, Kris jest dobrym, bo nieszablonowym bohaterem kryminału. Wiadomo o nim akurat tyle, ile trzeba - to postać o mocnych rysach wojskowego, któremu przyjaciel z dzieciństwa zostawił pośmiertną wiadomość. Tak jak inne osoby, choćby sam leżący w kostnicy Jakub Modzelewski, bohater jest nieprzegadany.
Na wątek główny, jakim jest poszukiwanie powiązania pomiędzy Kubą a gangsterami, którzy śledzą Krisa, nakłada się wątek poboczny, realny, ale metaforyczny - jest nim powódź Krakowa. Czająca się wzbierająca rzeka i groźba zalania miasta (w metaforze - rozwoju rynku snuff movie, bo on jest clou powieściowej intrygi) nadaje książce dodatkowego mroku i thrillerowego pierwiastka. Całkiem dobre.
Powieść jest naprawdę niezła, choć wydaje mi się nieco zachowawcza pod względem brutalności (nie wiem, czy to wyważenie akcentów narzucone przez Autora czy przez redaktora) - co mnie osobiście cieszy, ponieważ zazwyczaj mam problem z czytaniem odrzucających opisów okrucieństwa. Domyślam się jednak, że film, który miał być sprzedawany w darknecie, mógł być dużo bardziej odrażający. Dobrze skonstruowana i trzymająca w napięciu akcja i czająca się wzbierająca rzeka są połączeniem idealnym, zwłaszcza w kontekście jednej z ostatnich scen, w których wodny żywioł ma być wykorzystany do kolejnych ujęć. Jednak podczas lektury zrodziło się we mnie przekonanie o tym, że udział Mariki w całej sprawie nie jest przypadkowy i że jej skoncentrowany na rozwoju własnej korporacji, wyjeżdżający do Londynu ojciec, może być szefem wszystkich szefów, który nigdy się nie pojawia wśród pionków organizacji. Autor jednak inaczej poprowadził całą siatkę, zaskakując odbiorcę w mniejszym lub większym stopniu. 
Temat powieści - współczesny, dobrze zarysowany, nie wydaje mi się jednak w pełni zrealizowany - powieść mogłaby być dłuższa - choć ograniczenie wątków pobocznych (idealnie wyważony wątek damsko-męski głównego bohatera) i koncentracja na celu na pewno jest jej zaletą. Pozytywnie oceniam wprowadzenie motywów indiańskich - są absolutnie naturalnie obecne w powieści, nieco gorzej - twórczości Beksińskiego i wątków muzycznych. Zwłaszcza te ostatnie pojawiają się tylko raz i błyskawicznie zostają rozwikłane, są realizacją jakiegoś pomysłu, żeby tak, a nie inaczej skonstruować list samobójcy, jednak suspens przychodzi, jak na kryminał, zbyt szybko.
Zarzucić mogę też Autorowi spalenie własnego pomysłu, a to zarzut istotny w odniesieniu do kryminału. Jednak od początku. Znaną metodą uwiarygodnienia wydarzeń powieściowych jest posłużenie się wycinkami (prawdziwymi lub sfingowanymi) z mediów, które mają mniejszy lub większy związek z wydarzeniami, następującymi w powieści. Wyjaśniają lub obrazują odbiorcy to, co mogłoby znaleźć się w przypisie - rzeczywistym lub podanym przez jakąkolwiek z postaci mówiących w tekście. Na takie uwiarygodnienie zdecydował się Fleszar i jest to pomysł zrealizowany z kilkoma poważnymi błędami. Przede wszystkim czytelnik na początku dowiaduje się o specyfice filmów komercyjnych, które mają zaspokajać potrzebę patrzenia na czyjąś śmierć. Dowiaduje się o też organizacjach handlujących ludźmi - i tym samym traci efekt zaskoczenia fabułą. Poza tym mam duże zastrzeżenia co do quasi-reportażowego wycinka, jednego z otwierających powieść, który jest raczej tekstem literackim niż dziennikarskim, dotyczącego handlu kobietami. Pozbawiony konkretów, zaczynający się zbyt artystycznie, jak relacja bez szczegółów: "na scenę wchodzi młoda dziewczyna" (będę się czepiać: widział ktoś niemłodą dziewczynę?), z przypuszczeniami: "na jej twarzy widać... cierpienie?" - w takiej formie nie mógłby to być tekst dziennikarski. Poza tym fatalne anachronizmy językowe (tak, w tekście, który ma udawać prasowy): "nie była to li tylko fantazja" czy w "artykule" dotyczącym powodzi: "wszak wody z jej zlewiska". Brr...
Uwag do tych elementów parafabularnych mam więcej - mają sprawiać wrażenie wycinków, w które Autor nie miał ingerencji, jednak prawie co akapit odbiorca widzi znak wycięcia fragmentu (...). Wiarygodne to nie jest. Albo są wycinkami i wpadły w ramy książki w pełnej postaci, albo są przefiltrowane i nie powinny mieć wtedy wyglądu screenów/wycinków.
Najlepiej z tej całej plejady tekstów quasi-dziennikarskich: reporterskich, popularnonaukowych i meteorologiczno-hydrologicznych, wypadają te ostatnie i wydaje mi się, że tylko one są fabularnie uzasadnione - przyjeżdżający do Krakowa Kris mógł się na nie natknąć, czytając codzienne gazety lub przeglądając portale internetowe. Pozostałe są jedynie podanymi na tacy czytelnikowi spojlerami akcji. A fe, Autorze.

Paweł Fleszar, Powódź, wyd. Księży Młyn, Łódź 2019.

Komentarze