"Villette", czyli miało być pięknie


Kiedy Lucy Snowe zaczyna opowiadać, czytelnik odczuwa, że książką kierować będzie niespełnione pragnienie czegoś niewypowiedzianego. Pragnienie wypowiedziane spełnia się przecież - zarówno w zakresie trafienia do miejsca, w którym Lucy mogła zatrzymać się na dłużej, nikomu nie ciążąc, zarabiając na siebie, jak i wreszcie założenia własnej pensji.
Lucy jednak nie wypowiada wszystkich swoich myśli - jak na skłonnego do monologów pierwszoosobowego narratora to rzecz niezwykła. W przekazywanych czytelnikowi myślach nie mówi, że w lekarzu rozpoznała Brettona, nie nazywa swoich uczuć wprost, oddaje prawo do ich odczuwania innym osobom, odmawiając go samej sobie. Ona pozostaje samotna nawet wtedy, gdy spędza czas z innymi ludźmi. Więcej - zatopiona we własnej psychice, choć chyba nie do końca szczęśliwa, nie skupia się na emocjach, ocenia rozumowo - a rozum każe jej cieszyć się z tego, co ma i całkowicie to akceptować.
Początek książki, kiedy Lucy opowiada o wakacjach spędzanych u swojej matki chrzestnej, przypomina nieco formą narracji Wichrowe Wzgórza. Oto pierwszoosobowy narrator, o którym wiemy niewiele, opowiada historię zauroczenia sześcioletniej dziewczynki dziesięć lat starszym chłopcem. Odbiorca spodziewa się, że ta nagle zarzucona opowieść i pełne przejęcie sterów narracyjnych przez Lucy znajdzie swoje odbicie w dalszej części powieści.
Lucy pod wieloma względami przypomina Jane Eyre. Jest silna i odważna, uczuciowa, ale powstrzymują ją przed emocjonalnymi działaniami rachunki rozumu. I to on wygrywa. Choćby wtedy, kiedy zadurza się przystojnym Brettonie, ale nigdy tego nie wypowiada do czytelnika, jest powściągliwa wobec siebie i otoczenia. Jej relacja z młodym lekarzem jest emanacją tego, czego ta kobieta oczekiwała od relacji z mężczyzną: jedności myśli i porozumienia. Ich znajomość, której znaczenia dla Lucy John Bretton najprawdopodobniej sobie nie uświadamiał, jest opisana niezwykle subtelnie i wywołuje w odbiorcy przyjemne napięcie oczekiwania na więcej. Więcej się jednak nie wydarza.
Inaczej rzecz się ma z jej kontaktami z Paulem Emanuelem, nauczycielem literatury w szkole, w której zatrudnienie znalazła Lucy. Ich relacja od początku była pełna namiętności, ale rozumianej jako uczuciowość - Lucy pokazuje przy tym wybuchowym mężczyźnie siłę swojego rozumu. To dość burzliwa znajomość - czytelnik rozpoznaje, że Paul jest zadurzony w Lucy, bo wszystko, co jej dotyczy, bierze jako przytyk wobec siebie. Jest nerwowy i obcesowy. Lucy nie widzi (lub znów o tym nie mówi) w tym nic osobistego, choć zaczyna go darzyć uczuciem. Bretton, z którym się nie kłóciła i przy którym dobrze się czuła, był już zajęty. Uważała też, że jest zbyt przystojny. Przy Paulu musiała być czujna i odpierać jego obcesowe uwagi i nazbyt emocjonalne zachowania. Była przy nim podekscytowana, bo nie wiedziała, co się wydarzy. 
To niestety nie jest książka o szczęśliwym zakończeniu, choć jej narratorka pewnie nie uznałaby tej historii za niespełnioną. To, co racjonalne, się spełniło - mierzalny plan pracy na siebie i dla siebie. Tyle że czytelnik widzi młodą, pewnie około dwudziestopięcioletnią pannę, która zostaje wdową przed ślubem. Pokłady samokontroli, które pozwalają jej nie popaść w kolejną depresję i rozwijać własną placówkę szkolną, są ogromne. Jednak znika pewien blask i błyskotliwość, która ożywała w Lucy przy brzydkim, niewysokim nauczycielu literatury, który miał za jakiś czas, już jako jej mąż, współprowadzić z nią szkołę. 

Charlotte Brontë, Villette, tłum. Róża Centnerszwerowa, wyd. MG 2013

Komentarze