Varga po raz pierwszy, czyli „Gulasz z turula”

Aby leczo się udało...

Na miejsce pierwszego spotkania z Krzysztofem Vargą wybrałam, co nikogo z pewnością nie dziwi, knajpki z paprykarzem, gulaszem i palinką, a także turula - mitycznego węgierskiego drapieżnego ptaka.
Eseistyczne snucie się nie tylko po budapeszteńskich ulicach ma w wydaniu Vargi tak wiele uroku, że wypadałoby zapakować się i jeszcze w te wakacje wygospodarować czas na wypad w tamte rejony. Ale nie, nie ma lekko, najwcześniej uda się to w przyszłym roku, ale to - jak większość dalekich planów - nic pewnego.
Varga swoim zbiorem zachęca do poznawania kraju przez jego kuchnię. Gdzie tam zabytki. Kuchnia - to jest największy, realny bohater kraju i świadek wydarzeń historycznych. Konkretne potrawy - gulasz, paprykarz, leczo - stają się przyczynkiem do poruszenia tematu węgierskości w ogóle. Prostota tego powiązania jest wciągająca i świeża, bo przecież kuchnia właśnie mówi tak wiele o narodzie. Na Wegrzech jest zdecydowanie paprykowo, choć snujący się po Budapeszcie eseista nie omieszka czasem wbić szpilę w turystyczne produkty, ot, choćby twierdząc, że zupa gulaszowa kwintesencją węgierskości nie jest. Spora dawka lekko zaserwowanych informacji ma wiele uroku - czytelnik odczuwa, że eseista dobrze się czuje jako częściowo zewnętrzny obserwator Węgrów. Obserwuje ich okiem siedzącego w nim Polaka, wychodzi poza kompleksy i bez poczucia wyższości omawia, ale nie interpretuje. Rasowy terapeuta - tyle że niby przypadkiem nie przekazuje swoich omówień pacjentowi. Pozostaje się domyślać, że z takim samym ironiczno-współczującym spojrzeniem Węgier, który siedzi w pisarzu, obserwuje Polaków.


Krzyszof Varga, Gulasz z turula, Wołowiec 2008.

Komentarze