Sięgnęłam po Lesia
z kilku powodów. Po pierwsze celem było letnie odmóżdżenie się przez lekką
literaturę. Po drugie: chęć przeczytania książki jednej z najbardziej płodnych
polskich pisarek ostatnich (szybkie sprawdzenie w Wikipedii) 50 (!) lat. Po
trzecie: poznanie klasyki polskiej powieści kryminalno-sensacyjnej. I co?
Znudziłam się i zawiodłam.
Przygody nazwane przez wydawcę bezgranicznie śmiesznymi,
odebrałam jako nieudany dowcip. Spodziewając się powieści kryminalnej, a nie
obyczajowo-przygodowej, w której praktycznie nic się nie udaje, byłam
zaskoczona zbrodnią, która się przyśniła i napadem, który się nie udał.
Hazardem, z którego zysk pokrył niewysłane wygrane kupony totka oraz
wyimaginowanym romansem z piękną Barbarą. Owszem, cięty język jest zaletą tej
książki i to bezapelacyjną. Zwłaszcza w trzeciej części powieści, w której
pojawia się dość nietypowy jak na Polskę lat 60. bohater – architekt z Danii.
Wtedy to autorka pokazuje rzeczywiście pomysł na wydarzenie (wędrówka przez
lochy) oraz zbieżności językowe (iść z kiełbasą do loch/lochów), do których
przyczynkiem stał się właśnie niemówiący po polsku Bjorn. Szkoda tylko, że
kilkakrotnie chciałam zarzucić czytanie, zanim dotarłam do tej śmiesznej części
powieści. Czy sięgnę po następną książkę Chmielewskiej? Może, ale pewnie nie w
najbliższym czasie. Choć oglądane kiedyś Lekarstwo
na miłość, ekranizacja Klinu,
przypadło mi do gustu, więc Chmielewskiej nie skreślam. Co do Lesia - na pewno był
lekturą niewymagającą, łatwą, ale też nie porwał ani nie wciągnął.
Joanna Chmielewska, Lesio,
wyd. Alfa, Warszawa 1990
Komentarze
Prześlij komentarz