Dziecko w kontakcie z Bogiem

Naprawdę nie wiem, dla kogo Marcin Ludwicki napisał Na koniec świata. Trafiłam na nią podczas przygotowań referatu o śmierci i utracie w literaturze dziecięcej. Marcin Ludwicki napisał książkę o formacie dziecięcym (ok. 100 stron), jednak tak smutną i przez to trudną, że jako matka nie mogłam sobie z nią poradzić. Emocjonalnie, nie filologicznie. Nie jest to książka terapeutyczna, którą rodzic mógłby czytać choremu śmiertelnie dziecku (jak np. opowiadanie Lustro Marii Molickiej, niełatwe dla dorosłego, sympatyczne dla dziecka). Nie jest to książka dla rodziców, których dziecko jest chore. Natężenie negatywnych emocji jest w niej zbyt duże. Być może jedynie jest to powieść dla młodzieży, która ma młodsze, chore rodzeństwo, wokół którego koncentruje się życie rodziny. Może tej grupie odbiorców książka potrafiłaby wyjaśnić, dlaczego rodziców nigdy nie ma w domu, dlaczego mówią wciąż o jednym i nie widzą innych problemów, zamykając się w szpitalnym świecie od biopsji do rezonansu i od konsultacji do kolejnej operacji. Pokazać drugą stronę tej sytuacji i wyjaśnić, dlaczego najstarsze z dzieci musi szybko wydorośleć. 
Bardzo ważną nitką noweli Ludwickiego jest relacja chorego na chłoniaka Antka i księdza, który pomaga mu przechodzić przez chorobę. Antek podchodzi do wcześniejszej Komunii (ma wtedy ok. 6 lat), a w momencie śmierci wydaje się dojrzałym religijnym człowiekiem. Rodzice nie zapewniają mu psychicznego bezpieczeństwa, bo zgadzają się na wszystkie bolesne zabiegi, nie dają spokoju, którego oczekuje kilkulatek. Bezpieczeństwo ma w dziecięcej modlitwie i w czarnym krzyżyku, z którym się nie rozstaje, odkąd dostał go od księdza. Pominąć też nie można funkcji katartycznej powieści. Fakt, trudno podczas lektury powstrzymać łzy, trudno myśleć o czymś innym niż choroba Antka. Być może znajdzie się grono osób, które potrzebują takiej mocnej emocjonalnie lektury, bardziej jeszcze wyciskającej łzy od Jesiennej miłości Sparksa. 

Marcin Ludwicki, Na koniec świata, Kraków 2015.

Komentarze