Trochę z fabuły
Benedyktyński nowicjusz Adso z Melku wraz z Wilhelmem –
franciszkaninem – docierają do benedyktyńskiego opactwa gdzieś w północnych Włoszech.
Przygotowania do przyjęcia legacji papieskiej schodzą na drugi plan ze względu
na jedno samobójstwo i kolejno następujące zbrodnie. Przenikliwy Wilhelm został
poproszony o wyjaśnienie śmierci pierwszego mnicha, co mu się udaje, ale zbyt
późno. Tymczasem wciąż giną kolejne osoby, wszystkie związane z zamkniętą dla
ogółu biblioteką, ponoć największą w XIV – wiecznym chrześcijańskim świecie.
Rozwiązanie ma silny związek ze sporem o ubóstwo zakonów i ze śmiechem, który ponoć
nie przystoi mnichom. I z wciągającą
naturą niektórych ksiąg. Zabójca działa podstępnie – postarał się o to, żeby
trucizna tkwiła w tomie, po który mnich sięga z własnej woli.
Debiutujący jako powieściopisarz mediewista Umberto Eco
umieścił swoją pierwszą powieść w szkatułkowej narracji. Na wstępie autor
informuje czytelnika, że trafił na książkę, w której jest przytoczony ktoś, kto
przytacza wyznanie osiemdziesięcioletniego Adsona z Melku. Pod koniec życia
mnich opowiada o wydarzeniach których był świadkiem jako młody i jeszcze bardzo
naiwny benedyktyn.
Wszyscy, którzy czytali kiedyś książki Dana Browna z
pewnością dostrzegą analogię jego prozy do tej i następnych książek Eco. Imię róży wydaje się wyraźnym podkładem,
z którego skorzystał Brown, tworząc książki z Robertem Langdonem w roli
głównej: jest wybitny semiotyk (Wilhelm/Robert), jest jego pomocnik
(Adso/Sophie i in.), jest szeroka podstawa historyczna (heretycy/tajemnicze
ugrupowania), jest wreszcie rozwiązanie tkwiące w dziele sprzed wieków
(Arystoteles/da Vinci), do tego „smaczki” z życia Kościoła i oczywiście –
zabójstwa, które wyglądają na część większej całości.
Umberto Eco, Imię róży, tłum. Adam Szymanowski, Noir Sur Blanc, 2011.
Komentarze
Prześlij komentarz