Postmodernistyczny bełkot telewizji i reklam, czyli „Kochanie, zabiłam nasze koty"

Kojarzycie może film dla młodzieży Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki? Książka Masłowskiej nie jest z nim związana ani fabularnie, ani w żaden inny sposób, lecz uświadomienie sobie inspiracji brzmieniowej tytułu, inspiracji telewizyjnej i groteskowej, pomaga poradzić sobie z tym tekstem.
Jak to u Masłowskiej bywa, czytelnik dostaje relację z dziwnej rzeczywistości, trochę podobnej do tego, co znamy z własnej codzienności, trochę groteskowej. Bohaterowie są antypatyczni, posługują się zniekształconym językiem. Całość jest brzydka i jakaś taka bolesna. Kochanie, zabiłam nasze koty jest ogrzewanym kotletem pod względem językowym oraz intertekstualnym (zwłaszcza w zakresie języka telewizji i reklam). W warstwie semantycznej autorka dodała do znanych wcześniej tekstów oniryzm, sporo żelu antybakteryjnego i uznawanego przez bohaterów za nobilitujący magazyn "Yogalife". Do tego dołożyłabym skojarzenia z antyutopią Huxleya Nowy, wspaniały świat, i choć tego odniesienia nie jestem w stanie zaprezentować konkretnym fragmentem powieści, towarzyszyło mi przez większość lektury.
Fabuła? Dwie przyjaciółki w nieokreślonym wieku, z nieokreślonymi cechami, żyjące w no-name mieście same mają (na szczęście) imiona – Farah i Joanne. Póki ich życia są lustrzanymi odbiciami, wszystko jest w porządku. Zaczyna się psuć, gdy Joanne poznaje mężczyznę. Narracja prowadzona z perspektywy singielki Farah jest pełna potocyzmów, zawiści, przygotowywania (gotowej) biożywności. Do tego Masłowska dorzuciła irytującego gościa (jakoś to podobne do kłopotliwej obecności Andżeli u Silnego) i spotkanie ze starą łysiejącą syreną.
Otworzyłam książkę na przypadkowej stronie w tej chwili, stukając notkę na blog. I ku swojemu zdziwieniu trafiłam na fragment wypowiedzi narratorskiej, który świadczy o świadomości językowej i literackiej autorki:
„Wieczorne miasto kotłowało się w swojej niecce niby czarna zupa, garnirowana szkłem i światłem, targana bulgotami tajemnic i występku; szczekały psy, zawodziło metro, ktoś, kogo gwałcono lub po prostu wyrywano mu torebkę, krzyczał okropnie w dali i sztuczne ognie tryskały w ciemność nad rzeką, obiecując, że może zdarzyć się jeszcze wszystko” (s. 13).
W oderwaniu od tego całego bełkotu, który składa się na tę książkę, można by dostrzec w tym fragmencie wykorzystanie kontrastu prozy poetyckiej z potocyzmami. Zjawisko z punktu widzenia badacza literatury jest jak najbardziej pozytywne – twórcze i ciekawe. Wiemy, że Masłowska potrafi pisać, jednak korzysta z powielania bełkotu, który stał się jej marką. Taką wybrała drogę – jej sprawa.

Dorota Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty, Noir sur Blanc, 2012

Komentarze

  1. Podpisuję się pod tą recenzją. Sam język, jakim posługuje się autorka, bardzo przypadł mi do gustu, jednak przedstawiona historia wydawała mi się, jakby była o wszystkim i o niczym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też takie odniosłam wrażenie. Fabuła nawet byłaby do przełknięcia jako sensowna, gdyby nie groteskowe wstawki, z których uzasadnieniem czytelnik zostaje sam. O ile w Wojnie... kluczem do interpretacji wszystkich fabularnych dziwactw (np. wymiotowania kamieniami) mogło być narkotyzowanie się narratora, o tyle w tym przypadku autorka przekonuje, niezbyt zresztą przekonująco, że to oniryzm (mam na myśli zwłaszcza wątek z syreną). Tak czy inaczej - z Masłowską mam problem jako czytelnik, ale interesuje mnie jako językoznawcę.

      Usuń

Prześlij komentarz